Co nas nie zabije, to nas wzmocni?
Jest takie powiedzenie, choć ma też inną, przeciwstawną wersję: „co nas nie zabije, to zmutuje i później nas zabije”, czyli co ma wisieć, nie utonie i tak się wydarzy. Ale lepiej skończyć z tymi powiedzeniami, bo mogą być niewygodne. Kiedyś jeden policjant powiedział mi, że pewien biedak powiesił się na gałęzi nad rzeką i zaraz potem gałąź pękła, ciało nieszczęśnika wpadko do wody, a on się utopił. Zatem zadał kłam powyższemu stwierdzeniu.
Wszyscy doświadczyliśmy niefortunnych zdarzeń na fermie, dziwnych i świadczących o naszym nieprzygotowaniu do naszej pracy (blamażu). Czasem porażki można było przekuć w sukces, a czasem nic nie dało się z nimi zrobić. Ważne, ile osób to widziało lub się o nich dowiedziało? Jeśli nikt, to nie było żadnego problemu, a jeśli wielu i nie można na nikogo zrzucić odpowiedzialności, to wtedy: „Houston, mamy problem”.
Martwa świnia, czyli nie igraj z ferajną
Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Ty chcesz dobrze, a wyszło źle.
Pewnego dnia na amerykańskiej fermie męczyłem się z martwą lochą. Po pierwsze nie zauważyłem jej na czas, bo jej ciało ułożone było tak, jakby spała. Wykryłem ją dopiero aż dwa dni później. Ze względu na rozmiary i barwę skóry nie dało się jej dłużej ignorować. Teraz każdy ślepy by ją zobaczył. Powiedziałem moim czarnoskórym kamratom, że mam zdechłą świnię i trzeba ją wyciągnąć z kojca pojedynczego na zewnątrz budynku. Takie czynności wykonuje się na koniec dnia, ale już od rana pytali się nieustannie jak jest duża? Odpowiadałem dyplomatycznie, że trochę większa niż normalnie, ale cool, damy sobie radę. Nie chciałem chłopów od razu załamywać. Wreszcie na koniec dnia poszli ze mną ją wyciągać, ale pech chciał, że zepsuło się urządzenie do wyciągania martwych świń. Trzeba było zrobić to ręcznie i ciągnąć za pomocą własnych mięśni. Drogę polewaliśmy wodą, żeby zmniejszyć tarcie wielkiego ciała o podłoże, ale było tak napuchnięte i wielkie, ciężkie jak tona kamieni, że niewiele to pomagało. Sztywne już ciało zahaczało się o wszystko, co było w jego zasięgu. Mordęga była nieprzeciętna. Czterech chłopów pracowało przy tym przez godzinę. Spocili się, stękali jak parowozy, gnaty ich bolały, a jednemu coś w krzyżu strzeliło. Pomstowali więc tak, że zrobiło się niemiło, a do mnie mówili ze złością, że ta biedna świnia zdechła już dawno i następnym razem sam będę ją sobie wyciągał.
Na koniec dnia poszli zadowoleni i umordowani pod prysznic i relaksowali się w cieplutkiej wodzie. Wszedłem wtedy do łazienki i specjalnie krzyczałem do nich, że mam kolejną zdechłą świnię! Na reakcję długo nie czekałem. Odchyliła się kurtyna i wielki Derrik syknął „Damn it Pete! Shut up. No way… no more deaths” (Cholera, zamknij się, żadnych zdechłych świń). Potem ja wszedłem pod prysznic i zacząłem nucić sobie piosenkę z filmu: „Jak rozpętałem II wojnę światową” o Franku Dolasie. Za chwilę moje audytorium zakrzyczało do mnie: „What the hell are you singing? Song about dead sow? (co do diabła śpiewasz? Piosenkę o zdechłej świni?) Później, jako wciąż nowicjusz, zlokalizowałem lochę w pojedynce ze złamaną kończyną i według procedury, żeby dłużej nie cierpiała, dokonałem eutanazji sam… ale w klatce. Z radości powiedziałem o tym moim druhom, że rozwiązałem za nich problem, ale oni – niewdzięcznicy – wściekli się na mnie, że przed ubojem sanitarnym nie wyciągnąłem jej z pojedynki. Jak teraz znów będziemy ją wyciągać, bo na pewno zaklinuje się wśród płaskowników i prętów kojca? Dopiero przestały ich boleć krzyże i mięśnie po tamtej heroicznej pracy, a tu znów ten Polak z nimi pogrywa. Don’t mess with fellas! (Nie zadzieraj z facetami!).
Czasem kreatywność nie popłaca

Tyle binów do sprawdzenia
Innego, ale bardzo mroźnego dnia w Karolinie Północnej (był akurat silny przymrozek) poszedłem na zewnątrz sprawdzać biny, czyli zbiorniki z paszą w celu sporządzenia zamówienia na nową dostawę. Żeby odczytać poziom paszy w binie trzeba po drabince wspinać się na jego górę na wysokość kilkunastu metrów i otworzyć wieko, żeby zajrzeć do środka. A binów było 14, co oznaczało dużo wchodzenia. Właśnie schodziłem z trzeciego bina i tak się zamyśliłem, że po zejściu zapomniałem, ile było w nim paszy? I znów mam włazić na szczyt? Don’t make me climb again! Nagle wymyśliłem, że nie będę wspinał się ponownie tylko zastosuję moją własną technologię. Rzucę w ścianę bina taką metalową kulą, którą używa się do jego przepychania. Gdy zrzuca się ją z góry, leci i rozwala zbryloną paszę na dole zbiornika. Jest więc dość ciężka, waży około 3-4 kilogramy. Wziąłem taką kulę i jak kulomiot walnąłem nią w ścianę bina, a po odgłosie blachy – od uderzenia pociskiem – usiłowałem stwierdzić, czy bin jest w danym miejscu pusty czy pełny? Rzucałem więc kulą na różną wysokość, żeby ustalić właściwy poziom paszy. Pomysł może i był nowatorski, ale przy kolejnym rzucie kula odbiła się od silosu tak niefortunnie, że poleciała w inną stronę niż chciałem i jak meteor wynurzyła się z niebiosów i spadła na plastikową rurę – paszociąg, który doprowadza paszę z tego zbiornika do chlewni. Paszociąg był akurat włączony, a w nim wielka „żmijka” dużymi haustami zagarniała paszę i popychała ją do przodu. Aż tu nagle uderzyła kula i cała rura w ułamku sekundy pękła na drobne kawałki. Pasza zaczęła wysypywać się na ziemię, jak krew wylewa się z przeciętej tętnicy. Plastik był tak naprężony z zimna, że delikatne uderzenie mogło go zniszczyć, a co dopiero taka kula. Gdy rura poszła w drzazgi, żmijka wyleciała na zewnątrz, wszystko zaczęło trzeszczeć, a pasza leciała wciąż na glebę. Co teraz zrobić? Może udam, że tego nie widziałem? Nie, niemożliwe – pomyślą. Więc co? Wymyśliłem, że porażkę trzeba obrócić w sukces i zacząłem działać. Wyłączyłem paszociągi, a kolegom w chlewni opowiedziałem, że jak sprawdzałem biny, to wykryłem pękniętą rurę, która niechybnie pękła z tego cholernego zimna. „Tak Pete, is cold very cold” – pokiwali głowami zgadzając się ze mną. Następnie wyjaśniłem, że jak włączyli paszociąg, to żmijka w środku zahaczyła się o krawędź spękanego plastiku od wewnątrz i rozszarpała go na strzępy wywołując „feed spill”, czyli wysyp paszy. Na szczęście uratowałem ich, bo za chwilę kilka ton paszy wyleciałoby z bina na ziemię i sprzątalibyśmy ją cały dzień! W ruch poszłyby worki i łopaty, a komu to było potrzebne? Ale się chłopy cieszyły, dziękowali mi jeden przez drugiego, że wspaniale, że to zauważyłem i w porę zadziałałem. Grunt to dobry bajer.
Bieg z przeszkodami

Załadunek może być problemem
Kolejne ciekawe wydarzenie na fermie miało miejsce podczas ładowania świń na cull truck, czyli na dwupokładowego tira, który zabierał wybrakowane z różnych powodów zwierzęta. Właśnie byliśmy w trakcie załadunku na samochód 100 wielkich loch i każdy z nas mógł prowadzić tylko po 10 sztuk przed sobą i poganiać je herding boardem (dużą czerwoną plastikową zastawą) służącym do zawrócenia cofających się zwierząt. Czasem chronił też przed ugryzieniem lub uderzeniem świńskim łbem. No i gdy załadunek zbliżał się ku końcowi, jedna ogromna locha postanowiła, że nie pójdzie tam, gdzie chcemy i po prostu zawróciła. Jednak czekali już na nią moi czarnoskórzy kowboje (tak, pierwsi cow boys byli ciemnoskórzy, choć pochodzili z Ameryki Południowej, ale byli też nimi czarnoskórzy, którzy uzyskali wolność w Ameryce) ze swoimi boardami i nonszalancko zastawili jej drogę. Locha w ogóle się tym nie przejęła, wzięła rozpęd i jak byk uderzyła mordą w sam środek ich wielkiego boarda, podbiła go do góry, po czym wpadła w gromadę zaskoczonych chłopów rozrzucając ich na boki. Wyglądało to tak jakby wróg sforsował linię obronną rzymskich legionów i wdarł się za ich tarcze obronne. Zwierzę ryjem podrzucało wszystkich do góry, tak że chłopaki uczyły się fruwać. Gorzej było, gdy miękkim tyłkiem spadali na podłoże i wrzeszczeli jak dzieci. Sytuacja przypominała trochę hiszpańskie święto, podczas którego na ulice miasta wypuszcza się byki, a one galopują wśród tłumu ludzi, tyle że rolę byka grała świnia. Szarżowała rozszalała, kąsała i waliła z główki w kolana przeciwników. Tak więc nasza misterna zapora pękła jak bańka mydlana, a spieniona locha potruchtała z powrotem. Zatrzymała się dopiero na zamkniętych drzwiach, bo tej materii już nie przebije. Następnie kilka razy zaganialiśmy ją w kierunku tira, ale sytuacja powtarzała się i świnia rozwalała wszelkie blokady i przygotowane przez nas zasieki, a nawet zaczęła przez nie skakać jak koń na Wielkiej Pardubickiej. Jeżeli 500 funtów żywej wagi (1 funt to ok. 0,5 kg) zaczyna fruwać w okolicach klatki piersiowej, to trzeba się chować. Po jakimś czasie na placu boju, czyli na długim korytarzu przepędowym pozostała tylko locha czekająca na kolejnych śmiałków, a my pochowaliśmy się po kątach i nawoływaliśmy się wzajemnie.
– Erwin, idź ty… spróbuj, dalej!
– Nie, ja nie idę! Ja będę miał wylew! (Był znanym hipochondrykiem). Eugene niech spróbuje.
Na końcu krzyczą do mnie:
– Pete, idź ty! Ty nie masz rodziny!
– Ale przecież mam, tylko w Polsce.
– To się nie liczy. Tutaj nie masz rodziny, więc idź. Show us.
„Ja ci kurna dam szoł” – pomyślałem. W końcu poszedł Misiek (Derrik) i wielką łapą klepnął świnię w zad. Ta bardzo zdziwiła się tym faktem, i ruszyła galopem do przodu, po czym chciała zawrócić, żeby zaatakować śmiałka, ale podczas tego manewru coś jej się pokiełbasiło z kierunkami i wpadła prosto na wąską rampę załadunkową. Stamtąd nie ma już odwrotu, świnia nie mogła się odwrócić. Próbowała jeszcze cofać się, ale Afroamerykanie, jak kula wystrzelona z karabinu, błyskawicznie wystrzelili ze swoich okopów i hurmem rzucili się w kierunku rampy. Z dzikim okrzykiem dopadli biedulkę i zablokowali jej wyjście. Wreszcie sprawa była załatwiona. Tak oto czynność, która zwykle zajmuje pięćdziesiąt minut (załadunek 100 sztuk) trwała ponad 2 godziny. Ale honor fermy został uratowany, bo świnia została załadowana cała i zdrowa. Derrik mówił do wszystkich: „call me master”, a wszyscy poklepywali go i chwalili jego zuchwałość. Było źle, ale jednak sukces!
Mistrz kolczykownicy w akcji

Kolczykowanie loch to nie jest prosta sprawa
Innym razem kolczykowałem loszki. W trakcie procesu zaciskania kolczyka, złamało się jedno metalowe ramię kolczykownicy, choć nie miało prawa. Nie wiem czemu, ale pękło i w ogóle odpadło. Poszedłem do mojego HOD (head operation departament, czyli mojego bossa Eugena) i powiedziałem co się wydarzyło. Ten bardzo zdziwił się tym, że mogłem złamać taką solidną i nową kolczykownicę. Jak to zrobiłem? Dostałem następną i wróciłem do pracy. Po kilku chwilach znów nadeszła katastrofa. Gdy zaciskałem kolczykownicę na uchu loszki, ta szarpnęła mocno głową i wyrwała mi narzędzie z ręki. Kolczykownica piękną parabolą pofrunęła w górę, po czym spadła na ziemię i trafiła prosto w szparę między rusztami w podłodze i zniknęła pod spodem w czeluściach gnojowicy. Przepadła na zawsze, bo kto i jak ją znajdzie? Te szczeliny są bardzo wąskie, kolczykownica nie miała prawa tam się zmieścić, ale trafiłem na jakąś szerszą i się zmieściła. Kolczykownica musiała upaść idealnie pionowo, żeby trafić w tę szczelinę i wpaść do środka. Inaczej odbiłaby się od podłoża. Taka pozycja upadku według rachunku prawdopodobieństwa jest rzadka, ale się przytrafiła właśnie teraz. Znów poszedłem do HOD i powiedziałem, że nie mam kolejnej kolczykownicy. Przyjrzał mi się spode łba i odsunął mnie w ogóle od tej roboty. Przez następny tydzień wszyscy mieli zabronione dawać mi jakąkolwiek kolczykownicę do ręki, bo na fermie została już ostatnia i nie chcieli jej stracić. Jakoś mój szef o wyglądzie Morgana Freemana nie wierzył w moje wywody o tym, że nikłe prawdopodobieństwo nie oznacza jeszcze, że coś się nie wydarzy. Proste. Nie chcieli mi też uwierzyć w to, że byłem mistrzem kolczykowania bydła w Polsce (przed wyjazdem kolczykowałem kilka tysięcy sztuk bydła w ramach wprowadzania systemu IRZ w Polsce). Czyli na jednym kontynencie byłem mistrzem, a na drugim pokraką.
Zróbmy sobie casting, czyli jak zabijaliśmy rutynę
Casting. To słowo kojarzy się z serialem telewizyjnym, filmem, pokazem mody. A ja z Afroamerykanami zrobiliśmy sobie casting na najładniejsze loszki. Nasz manager – Robert zarządził, żeby kryć tylko największe i najładniejsze z nich. Ponieważ czasem nam odpalało od tej pracy, monotonii i rutyny, postanowiłem, że zrobimy casting. Kazałem sobie przynieść krzesło i zasiadłem w jury na chlewni, a wraz ze mną Derrik, Erwin i Eugene. Jerry podprowadzał nam po pięć loszek, a my wybieraliśmy najlepsze. Grubiutkie, z kształtnym tyłkiem i ładnymi sutkami, nie kulejące i chrumkające wesoło. Każdy z nas pokazywał na palcach, ile punktów przyznaje loszce za wrażenie artystyczne, a Jerry zliczał. Loszek do oceny było 110, więc trochę nam zeszło. Przynieśliśmy sobie nawet po kaweczce i popijaliśmy ją małymi łyczkami patrząc na loszki. Te najładniejsze umieszczaliśmy w oddzielnych kojcach. Jak weszły w ruję, były automatycznie inseminowane. I tak sobie oglądaliśmy te świnki i ocenialiśmy, aż nagle zobaczyliśmy jakieś chude owłosione nóżki. Czarne nóżki. Co to do diaska za loszka?
Uuupss. To były nogi naszego managera i nie zdążyliśmy wydać oceny, bo Robert przerwał nam krzykiem:
– Guys! Co wy wyrabiacie? Siedzicie sobie i kaweczkę pijecie na środku chlewni? W kinie jesteście? Break (przerwa śniadaniowa) już dawno był!
– Robert, wybieramy dla ciebie loszki – odpowiedział Derrick i wskazał palcem na mnie: „on nam kazał tak robić”. Matko, po co zaraz mówić takie słowa?
Widziałem jak czarna skóra Roberta spąsowiała, a białe gałki oczne wyszły na zewnątrz. Ale nic nie powiedział, tak go zapowietrzyło!
Grunt to porządek

Erwin – nasz hipochondryk
Od trzech dni manager Carter pracował nad jakimiś zestawieniami i grafikami. Nie byłem wtajemniczony w to, co robił, ale ta praca miała niechybnie związek z telefonem od naszego supervisora, który kazał przygotować sobie pewne dane z farmy i Robert męczył się robiąc różne tabelki. Ostrzegał mnie nawet, żebym niczego nie ruszał i nie dotykał. Zrobił tak, bo często wyrzucałem mu jego pomięte karteluszki z ważnymi zapiskami, które rozrzucał wszędzie dookoła, tak jak reszta ekipy. Nie znosiłem bałaganu i wszystko, co walało się po stołach i półkach po prostu wyrzucałem do śmieci. Niech nauczą się porządku. Robert był na mnie zły, bo jednego dnia wyrzuciłem mu kartkę z rozliczeniami, jakie spisywał na potrzeby swojej byłej żony. Dzwoniła właśnie niedawno i tonem nieznoszącym sprzeciwu kazała mu dokonać pewnych przeliczeń, a w trakcie, gdy to robił gul mu skakał. Nie wiem o co chodziło, może miał dołożyć się do remontu jej domu? W każdym razie zrobił to i czekał na jej telefon. W międzyczasie wyszedł na budynki, a kartki jak zwykle porozrzucał w nieładzie. Wylądowały w śmietniku, a pięć minut później zadzwoniła.
– Peter! – wrzasnął Robert po zakończonej rozmowie. Następnym razem przyślę tę pyskatą babę wprost do ciebie! Może ty udzielisz jej stosownych wyjaśnień? Jak ci się to podoba?
Ale wróćmy do zestawień dla naszego szefa. Gdy wreszcie nadszedł dzień wizyty na farmie, Robert nakazał mycie pryszniców, podłogi w szatni i w biurze, ale tak po polsku, czyli naprawdę wszystko miało być czyste, żeby supervisor poczuł się milutko od razu po wejściu.
Po umyciu podłóg, gdy była jeszcze mokra, Men In Black (Faceci w czerni) przeganiali loszki reprodukcyjne z budynku, gdzie przechodzą adaptację do budynku rozrodu. Budynek loszek był pierwszy licząc od biura. W przeganianiu brali udział wszyscy moi chłopcy: Derrik, Eugene, Jerry i nawet Erwin, który miał to robić bardzo pomału. Każdy odliczał po 10 loszek i przeganiał je przy użyciu boarda do kojca na rozrodzie. Wcześniej musieli je wygonić z dotychczasowych kojców, co wcale nie było łatwe. Ja byłem akurat na rozrodzie i przyjmowałem loszki do ich nowych kojców i zamykałem drzwiczki. Każdy z chłopaków zrobił po dwa kursy i wszystko szło w miarę sprawnie. W końcowej partii jako ostatni szedł Erwin. Gdy Eugene, Jerry i Derrik dawno już dotarli i wpędzili swoje loszki, jego nie było i nie było.
– Chyba miał heart attack – powiedzieli chłopcy, czyli że z pewnością miał atak serca. I uśmiali się od ucha do ucha, bo Erwin był hipochondrykiem i codziennie jego zdaniem przechodził zawał lub udar.
Poszedłem sprawdzić co tam się dzieje i zobaczyłem Sodomę i Gomorę! Erwin wypuścił wszystkie loszki i chyba się przy tym bardzo zasapał i ciśnienie poszło mu w górę. Ukucnął więc i oparł się plecami o pręty klatek. Wybałuszył oczy i rozdziawionymi ustami łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody. Właśnie czekał aż nadejdzie koniec, kolejny wylew albo zawał serca. Loszki robiły, co chciały, wybiegły z budynku na korytarz, a tam ktoś przestawił bramki, którymi steruje się ruchem na fermie. To Sheryll szła z chlewni do biura napić się wody, zamknęła za sobą bramkę, a tym samym drogę do pozostałych chlewni i otworzyła na oścież drzwi do biura. Loszki nie namyślały się długo, obwąchały teren i wparowały do biura, bo innej drogi i tak nie miały. Mogły jedynie wrócić do dogorywającego Erwina, ale nie chciały. Młode loszki biegały sobie po biurze, ślizgając się na jeszcze mokrej podłodze i przewracały się. Kurcze, cztery nogi mają, a takie niestabilne. Poprzewracały krzesła, przestawiły stół i wpierniczały wszystko, co zdołały wziąć do mordy. Świnia niczemu nie przepuści, wszystko musi przeżuć w przepastnej paszczy. Sheryll darła się na nie, ale świnki właśnie mieliły w mordzie mopa do podłogi, miotełkę, ręczniki, jakieś nylonowe rękawiczki i… o zgrozo! Grafiki Cartera, które musiał zostawić gdzieś nisko w ich zasięgu. Poza tym jadły liczne druki leżące na półkach w stojącej szafce w rogu pomieszczenia, chrumkając i śliniąc się z ogromnego zadowolenia. Na to wszystko wyszedł Carter z toalety, bo pewnie palił tam papierosa (w biurze był zakaz). Nie mógł nie zauważyć tego kwiku i jazgotu, popatrzył na powstałe pobojowisko i zszarzał mimo czarnej skóry na twarzy. Wskazał na mnie palcem i szukał odpowiednich słów.
– eee… – usiłowałem coś wydukać.
– Peter, you drive me crazy!!! – doprowadzasz mnie do szału, a raczej do rozpaczy – krzyknął wreszcie.
Ciekawe czy Robert miał kopie? Ale gdyby nie miał, to udało mi się wyrwać kawałek kartki z ryja świni. Może uda się coś odtworzyć? Jednak Robert spiorunował mnie wzrokiem i zatrzasnął się w swoim kantorku.
Z drugiej strony mógłbym na takich świniach zrobić niezły biznes. Kupiłbym sobie 20 takich świniaków i zrobił firmę utylizującą dokumenty. Świnie jako niszczarki dokumentów. Już sobie wyobrażam jak w mgnieniu oka unicestwiają PIT-y, dokumenty bankowe, akta sądowe, stare rachunki, wszystko! Mogłyby też trupy utylizować, ale niestety pozostaną kości. Morderstwa doskonałego nie będzie.
Piotr Włódarczak